Rodzina Marienstras
Doktor Matias (Mateusz) Marienstras (Mariański) urodził się 22 września 1900 roku w Płocku. Był synem Moszka (Mikołaja) i Marii z domu Krykus. Miał dwóch braci – Wilhelma, który także był lekarzem, Maksymiliana – z zawodu aptekarza, oraz siostrę Franciszkę (po mężu Sztabholc).
Bracia studiowali w Wilnie na znanym Uniwersytecie Stefana Batorego. Byli bardzo wysportowani, grali w futbolowej grupie stowarzyszenia Makabi. Matjas był przewodniczącym sekcji kajakarskiej. Ukończył studia z wyróżnieniem. Otrzymał dyplom 3 lipca 1929 roku (specjalizacja laryngologia oraz chirurgia). Pozostał na uniwersytecie, gdzie wykładał do 1932 roku z przerwami. Miał trzy dyplomy m.in. Doktora wszech nauk lekarskich oraz Instytutu Wychowania Fizycznego w Warszawie. W Wilnie poznał Kazimierę, córkę Matyldy i Ottona Butkiewiczów, urodzoną 20 marca 1902 roku w Wilnie. Jej dziadek był znanym rabinem i syjonistą (pracował m.in. z Theodorem Herzlem). Matka Kazimiery była osobą bogatą, posiadała własną stację pociągową, eksportowała drzewo z Litwy. Zatrudniała ponad 70 robotników Litwinów, którzy bardzo ją lubili, ponieważ zawsze im pomagała i wspierała materialnie. Kazimiera (Miroczka) była pianistką. Ukończyła Konserwatorium Muzyczne w Warszawie. Specjalizowała się w muzyce Fryderyka Chopina, dawała koncerty. Matias i Kazimiera pobrali się 3 lipca 1932 roku. Przez pewien czas mieszkali w Płocku (przy ulicy Sienkiewicza), Matias miał tu gabinet lekarski, a Kazimiera uczyła gry na pianinie.
Przed moim urodzeniem wyjechali do Warszawy, gdzie przyszedłem na świat 27 lipca 1939 roku. Jak tylko mama mogła się ruszać, rodzice postanowili uciec z Warszawy. Było to bardzo trudne, ponieważ Niemcy zdołali już otoczyć miasto. Udało im się wyjechać do Wilna. Ich radość była jednak krótka, ponieważ 24 czerwca 1941 roku Wilno zostało zajęte przez Wehrmacht. Litwini, którzy nienawidzili komunizmu, przyjęli Niemców z radością. 4 lipca 1941 roku powołano Judenrat. 6 września 1941 roku utworzono getto, w którym Niemcy zebrali wszystkich Żydów. W getcie ojciec leczył chorych, jak tylko mógł, udzielał pomocy potrzebującym. Kiedy byli pracownicy Matyldy Butkiewicz (zmarła na raka) dowiedzieli się, że jej córka z rodziną przebywa w getcie (gdzie bardzo brakowało jedzenia), nawiązali kontakt z mamą i zaczęli szmuglować do getta różne produkty. Rodzice rozdawali większość tych produktów głodnym Żydom. Po pewnym czasie urodziła się ich córka, a moja siostra, którą nazwali Galina (Halina). Po roku robotnicy dowiedzieli się, że Niemcy planują zlikwidować getto. W ostatniej chwili nawiązali kontakt z rodzicami. Powiedzieli im, że jeśli nie uciekną z getta, czeka ich śmierć. Niemcy trzymali swoje plany w wielkiej tajemnicy, podwoili straże pilnujące getta. Jak uciekać? Wtedy ojciec – lekarz, wpadł na pomysł. Wziął czarne pióro i zrobił dzieciom czarne kropki na twarzy i rękach. Znał bardzo dobrze język niemiecki i napisał lekarski dokument, w którym stało, że dzieci mają bardzo zaraźliwą chorobę i trzeba je prędko odstawić do szpitala. W bramie pokazał ten dokument i Niemcy bali się do nas zbliżyć. Tak nasza rodzina wyszła z getta. Robotnicy czekali na ulicy z furmanką, zabrali naszą rodzinę i ukryli daleko od getta. Następnego dnia Niemcy pognali wszystkich Żydów do lasu w Ponarach, tam już wszystko było przygotowane. Zamordowali tysiące ludzi. Nie pozostawili nikogo żywego.
Po likwidacji getta Niemcy szukali tych, którym udało się uciec. Obiecali Litwinom, że za każdego Żyda dostaną nagrodę w wysokości 100 złotych. Litwini przeszukiwali każdy dom. Sytuacja stała się bardzo niebezpieczna, bo jeśli kogoś znaleźli, zabijali Żydów wraz z rodziną, która ich ukrywała. Robotnicy, którzy nas ukryli, mieli związek z partyzantami z Białorusi. Zapytali ich, czy chcą przyjąć rodzinę doktora, który mówi po niemiecku. Odpowiedź brzmiała: z radością! Uprzedzili rodziców, że droga jest bardzo niebezpieczna, bo Niemcy patrolują granicę z psami i strzelają do każdego, kogo znajdą. Teraz rodzice mieli wielki dylemat. W końcu postanowili umieścić córkę za dobrą zapłatą w klasztorze sióstr franciszkanek. Ojciec obiecał, że po wojnie zapłaci im jeszcze więcej. Pod schodami naszego domu schował złote ruble na zapłatę.
Tak wyszliśmy w drogę. Szliśmy z człowiekiem, który ją znał, i tylko w nocy. Doszliśmy do lasu, gdzie czekali na nas partyzanci. Zabrali nas do Grodna, gdzie był dla nas przygotowany dom. Następnej nocy przyszedł komendant partyzantów – ponad dwumetrowy olbrzym, który ledwo przechodził przez drzwi. Powiedział, że na strychu jest łóżko i tam ojciec ma leczyć rannych i chorych partyzantów. Poprosił, aby ojciec zastanowił się, w jaki jeszcze sposób może pomóc im w walce z Niemcami. Partyzanci, którzy przynosili nam jedzenie, nakreślili nam sytuację. W Grodnie była główna baza niemieckiego wojska, z której wyjeżdżali w lasy walczyć z partyzantami. Ojciec powiedział komendantowi, żeby znaleźli mu pracę na wojskowej stacji benzynowej, skąd wyjeżdżały maszyny wojskowe do lasów – on będzie mieszał benzynę, aby motory się psuły, ułatwiając w ten sposób partyzantom walkę. Partyzanci mieli wszędzie swoich ludzi. Partyzanci to nie była mała grupa, było to ponad 1000 ludzi. Po dwóch dniach ojciec dostał skierowanie do pracy na wojskowej stacji benzynowej. Niemiecki komendant stacji rozmawiał z ojcem po niemiecku i jak tylko zobaczył, że ojciec umie także pisać i rachować, natychmiast go przyjął. Przez kilka dni sprawdzał, jak ojciec radzi sobie z pracą, a ponieważ był z niego zadowolony, przestał go kontrolować. Ojciec był bardzo dobry z chemii, po pewnym czasie zrobił płyn, który po paru kilometrach jazdy psuł motory. Ponieważ płynu było mało, dodawał go do pierwszej i ostatniej maszyny. Po pewnym czasie Niemcy zorientowali się, że ktoś dodaje coś do benzyny. Jeden z robotników przyznał się, że to on i na miejscu go zabito. Do końca życia ojciec miał wyrzuty sumienia, że ktoś musiał umrzeć zamiast niego. Komendant partyzantów wytłumaczył mu, że to jest wojna i żeby zwyciężyć, muszą być ofiary. A ojciec był potrzebny i musiał żyć. Nocami przynosili nam rannych i ojciec ich operował. Mama mu pomagała, gotowała jedzenie, ja, mały pędrak, stałem na krześle i trzymałem dwie naftowe lampy, żeby ojciec widział, jak operować. Tak przyzwyczaiłem się widzieć krew, otwarte rany, operacje. Ojciec nauczył mnie szyć i robiłem to tak dobrze, że kiedy byłem w morskiej szkole proszono mnie, abym szył podarte żagle (wtedy były jeszcze z materiału). Niemcy wiedzieli, że coś jest nie w porządku w naszym domu. Mniej więcej co dwa tygodnie i zawsze w środku nocy przychodzili żołnierze z psami i gestapo, wypędzali nas z domu (czy padał śnieg czy deszcz) i przeszukiwali dom. W końcu go spalili. Partyzanci zabrali nas do nowego domu, blisko lasu. Jednej nocy przynieśli do nas swego komendanta, który był bardzo ranny, miał parę kul w brzuchu i piersi. Dookoła domu było parę dziesiątek partyzantów, którzy tak kochali swego komendanta, że byli gotowi walczyć za niego do śmierci. Ojciec go operował, wyciągnął kule i zaszył rany. Powiedział, że zwykły człowiek by tego nie przeżył, ale że ten olbrzym będzie żył. Po paru dniach komendant wstał i powiedział, że on nie może odpoczywać, kiedy jego ludzie walczą.
W samym mieście ludzie łapali Żydów, aby dostać parę rubli. Kiedy próbowali nas złapać, mama tak krzyczała i przeklinała jak chłopka ze wsi, że ludzie ci byli pewni, że nie może być Żydówką. Tak uratowała naszą rodzinę.
Partyzanci byli bardzo wdzięczni ojcu, że uratował ich komendanta. Wojna tymczasem zmieniła kierunek. Armia Czerwona zaczęła zwyciężać i gnać Niemców z Rosji. Komendanta poinformowano, że jeśli on i jego partyzanci wygnają Niemców z Grodna, będą mogli przystąpić do Armii Czerwonej, dostaną mundury, rangi i medale. Przed szturmem miasta komendant przyszedł do nas i powiedział, że rodzina i przyjaciele muszą schować się do piwnicy, na drzwiach namalować czerwoną gwiazdę i dzięki temu pozostaniemy przy życiu. Po dwóch dniach przyszedł znajomy partyzant i powiedział, że wojna w Grodnie skończyła się, „My pobiedili”. Kiedy wyszliśmy, ulice były czerwone od krwi i trupów niemieckich żołnierzy. Gestapowcy wisieli na drzewach i słupach. Zemsta partyzantów, którzy żyli kilka lat w lasach jak zwierzęta, nie miała końca. Nie zostawiali żywych. Zakładali się nawet o butelkę wódki, ilu Niemców przejdzie jedna kula. Następnego dnia przyszedł komendant w mundurze generała z odznaczeniem bohatera Rosji. Powiedział ojcu, że on nie zapomniał, kto uratował mu życie. Zabrał ojca i pokazał mu duży dom, w którym był niemiecki szpital wojskowy i powiedział, że za kilka dni przywiozą łóżka i instrumenty medyczne i że od tej pory ojciec jest dyrektorem szpitala. Potem zapytał mamę, czym ona się zajmuje, a kiedy powiedziała, że jest pianistką, on powiedział, że bardzo lubi muzykę. Pokazał mamie duży dom i powiedział, że od teraz jest to konserwatorium, przywiozą pianina i inne instrumenty muzyczne, i że ona jest tu od teraz dyrektorem. W końcu zabrał całą rodzinę do pięknej willi (mieszkał tu komendant gestapo) i powiedział, że to jest nasz dom. Zwrócił się do mnie oznajmiając, że pamięta, kto trzymał lampy naftowe podczas operacji. Następnego dnia jeden z pokoi był pełen zabawek.
W tym czasie nic nie było bardziej wartościowego od jedzenia. W domu ojciec miał też klinikę. Z różnych wsi przyjeżdżali do nas chorzy i za leczenie płacili jedzeniem (kury, jajka, chleb, mięso itd.). Nic nam nie brakowało. W salonie był duży stół i co kilka dni ważne w mieście osoby przychodziły na kolację i wódkę. Było to miejsce, gdzie podejmowano najważniejsze decyzje dotyczące miasta.
Teraz nadszedł czas, aby znaleźć rodzinę mamy i ojca i oczywiście ich córkę Galinę.
Mój ojciec Matias miał dwóch braci – Wilhelma i Maksymiliana. Obaj nie przeżyli okupacji. Syn Wilhelma – Danek Marienstras żyje w Izraelu. Był inżynierem i ożenił się z Krysią. Nie mają dzieci i mieszkają niedaleko Tel Awiwu. Maksymilian ma córkę Danutę, która wyszła za mąż i mieszka w Australii w Melbourne. Ma dwóch synów. Siostra Franciszka z dwiema córkami w czasie wojny uciekła na Sybir. Córka Zosia wyszła za mąż za doktora Garfingela i ma córkę Liorę, która żyje w Milano. Córka Ala wyszła za mąż za inżyniera, ma dwóch synów, jeden jest lekarzem okulistą, a starszy inżynierem. Młodszy syn Ran (Rysio) bada moje oczy.
Mama Kazimiera miała trzy siostry (była najmłodsza). Jedna z sióstr – Basia, nie przeżyła wojny. Najstarsza siostra Anne (Schaizik) wyszła za mąż za bardzo bogatego eksportera futer srebrnych syberyjskich lisów. Żyli w dostatku na Syberii. Po rewolucji uciekli do Chin. Tam także złapała ich rewolucja, dlatego uciekli do Japonii. Japończycy ich wygnali, pojechali następnie do Kanady. Tam jej mąż robił interesy, byli u nas w Izraelu. Ja popłynąłem statkiem do Montrealu i cała rodzina przyszła mnie odwiedzić. Mama pojechała jako turystka do Montrealu odwiedzić rodzinę. Trzecia siostra Niuta była w komunistycznej partii. Była główną sekretarką Chruszczowa. Jej syn Feliks był inżynierem aeronautyki, chciał być lotnikiem, lecz ponieważ był Żydem, nie pozwolono mu. Będąc w depresji popełnił samobójstwo. Ona też szukała siostry. Ponieważ była na wysokim stanowisku, dała rozkaz KGB, aby szukali mamy. Kilka dni później znaleźli naszą rodzinę. W Grodnie było mało telefonów, jeden był u generała (komendanta), który stał się nie tylko komendantem Grodna, ale też całego rejonu. Dostał telefon z Moskwy z urzędu Chruszczowa, aby natychmiast poprosić mamę do telefonu. Wszyscy się bardzo przestraszyli – co to może być? Zawieźli mamę do komendanta i tam usłyszała głos siostry. Obie płakały i ciocia Niuta powiedziała, że postara się przyjechać z wizytą. Po tygodniu do miasta przyszła wiadomość, że przyjeżdżają z wizytą ważni ludzie, że będzie sekretarka Chruszczowa i generał. W tym czasie wojna jeszcze trwała, ale siostra mamy dostała wojenny samolot na 30 godzin. Na lotnisku wszyscy stali z otwartymi ustami, kiedy dwie siostry biegły do siebie, obejmowały się i płakały. Całą noc rozmawiały i opowiadały sobie, jak przeżyły wojnę. Mnie przywiozła bardzo drogie podarki. Przed odlotem obiecała mamie, że będzie szukać Galinki. Rodzice dostali specjalne pozwolenie, aby jechać do Wilna. Okazało się, że cała ulica, przy której mieścił się klasztor, była kompletnie zbombardowana. Ludzie powiedzieli, że nikt nie przeżył. Dom rodziców też był zburzony, ktoś znalazł i zabrał ukryte pieniądze. KGB nie znalazło Galiny, wyszedł nawet formalny list w tej sprawie z Moskwy do Watykanu. Ale żadnej wiadomości nie było.
Ojciec bardzo lubił praktykować medycynę. Wykonywał nowoczesne operacje i był znanym chirurgiem. W Rosji był specjalista lutnik, mówiono, że jego skrzypce są prawie jak Stradivarius. Zaczął tracić słuch, był u wielu specjalistów, ale nikt nie potrafił mu pomóc. W końcu zwrócił się do ojca. Po badaniu ojciec powiedział mu, że może wykonać specjalistyczną operację. Jeżeli operacja się nie uda, jego stan się nie pogorszy, lecz jeśli się uda, wróci mu słuch. Lutnik nie może pracować bez słuchu. Ojciec zrobił bardzo długą operację, udało mu się przywrócić lutnikowi słuch. Nie wiedział, jak podziękować, zrobił więc dla mnie piękne skrzypce z moim i jego imieniem. Dwa lata musiałem piłować te skrzypce, aż z nerwów złamałem smyczek na głowie nauczycielki i miałem spokój.
Po wizycie siostry mamy nasza rodzina stała się ważna. Pod koniec wojny w Moskwie była wielka parada, siostra zaprosiła mamę, która wzięła też mnie. Na paradzie siedziałem na plecach generała i machałem Stalinowi. Dostałem generalską gwiazdę z czapki i wszystkie dzieci mi zazdrościły, bo nosiłem ją przypiętą do koszuli.
Ojciec cały czas marzył, żeby wyjechać do Izraela. Kiedy współpracował z partyzantami, oni pomogli nam sfałszować dokumenty na nazwisko Mariański. Z tymi dokumentami mogliśmy wrócić do Polski. Jeden z sierżantów partyzanckich otrzymał pracę polegającą na spisywaniu obywateli Grodna. Potrafił zapisać literami tylko jeden miesiąc – styczeń, numerami tylko do 5, także tysiące osób, które zgubiły dokumenty podczas wojny, miały przez niego wpisaną datę urodzenia między 1 a 5 stycznia. Ojciec poszedł do niego, aby wypisał dla mnie dokument urodzenia, on spytał, jaką ma zapisać datę. Ojciec mu powiedział, że pierwszego, po sylwestrze, wszyscy są pijani, drugiego alkohol jeszcze nie wyparował z głowy, więc lepiej trzeciego. Na dokumencie była wydrukowana liczba „19”, sierżant zapytał więc, co jeszcze dopisać. Ojciec powiedział mu, żeby napisał „40” bo jest to najbliższe prawdy. Rodzice tego nie zmienili i zostało 03.01.1940. Od tego czasu obchodzę urodziny dwa razy w roku i dwa razy dostaję prezenty.
I tak 25 sierpnia 1947 roku pojechaliśmy do Polski (była wymiana obywateli między Rosją a Polską). Przed wyjazdem generał zapytał ojca, dlaczego chcemy wyjechać: żyjemy przecież niczym w raju. Ojciec odparł mu: „Ty masz ojczyznę, za którą walczyłeś, ja też mam ojczyznę – Izrael, i tam chcę być”.
Wyjechaliśmy z Rosji do Polski wagonami towarowymi. W każdym wagonie były 2-3 rodziny. Pojechaliśmy do rodziny ojca – cioci Frani, jej córki Ali z mężem i dwoma synami, którzy mieszkali w Gdańsku-Oliwie. Ojciec przedstawił dokumenty poświadczające jego pracę w Rosji i bardzo prędko otrzymał pozwolenie na pracę jako lekarz specjalista. Okazało się, że dom, który kiedyś kupili, ocalał, znaleźli na niego kupca, sprzedali i kupili mieszkanie w Gdańsku-Wrzeszczu na ulicy Wajdeloty. Ojciec, oprócz pracy laryngologa, był też głównym lekarzem szkół w Gdańsku. Mama zaczęła pracować jako nauczycielka pianina w konserwatorium w Sopocie. Ja chodziłem do szkoły i zostałem harcerzem. Ojciec leczył także nurków, którzy wydobywali zatopione w czasie II wojny światowej statki w Zatoce Gdańskiej (zdarzały się bowiem wypadki, że nurkowie, w wyniku utraty ciśnienia lub różnic w ciśnieniu umierali lub ulegali poważnym wypadkom). Przychodziły do nas ich rodziny z kwiatami, aby podziękować za ratunek. W tym czasie porty były pilnowane przez wojsko i policję. Ojciec miał oficjalne pozwolenie, aby w portach przebywać, pływać łódkami portowymi do statków nurków. Nieraz brał mnie ze sobą i byłem znany jako syn doktora nurków. Zawsze brałem ze sobą dobrego kolegę, z którym kręciłem się w porcie między statkami.
Przez cały ten czas rodzice starali się dostać pozwolenie na wyjazd do Izraela. Mówiono im, że praca ojca jest tak ważna i specjalistyczna, że nie może on wyjechać. Tymczasem z pieniędzy, które zostały ze sprzedaży domu, rodzice kupili połowę małego hotelu w Zakopanem i każdej zimy jeździliśmy tam na ferie. Ojciec wiedział, że lubię łódki, dlatego kupił nam kajak i nauczył mnie wiosłować. Potem sprzedał kajak i kupił małą żaglówkę, którą pływaliśmy po Zatoce. Rodzice wciąż zastanawiali się, jak wyjechać do Izraela. Ojciec nawet myślał, aby popłynąć łódką na wyspę Bornholm (niedaleko od Szczecina). W końcu postanowili, że ojciec zakończy swoją pracę w Gdańsku i pojedziemy do Warszawy, by tam starać się w głównych urzędach o otrzymanie pozwolenia na wyjazd. Ojciec pojechał do Warszawy, znalazł pracę jako lekarski inspektor szkół i lekarz domu dziecka w Śródborowie (koło Otwocka). Zamieszkaliśmy koło domu dziecka. Całymi dniami przebywałem z dziećmi, jadłem z nimi, chodziłem do szkoły, wieczorem odrabiałem lekcje i na noc przychodziłem do domu. W tym domu przebywały sieroty, które rodzice pozostawili w polskich rodzinach, ponieważ Niemcy z pewnością by je zamordowali. Po wojnie różne instytucje zbierały te dzieci i przysyłały do domów dziecka, a potem do Izraela. Po roku rodzice postanowili, że dojazdy do Warszawy są stratą czasu i trzeba zamieszkać w samej stolicy. Dzięki pracy ojca dostaliśmy mieszkanie na strychu szkoły. Ja byłem bardzo zadowolony, ponieważ uczyłem się w szkole, która była pod naszym mieszkaniem. Mama znalazła sposób, aby cała klasa mogła się uczyć grać na pianinie. Napisała łatwe melodie i piosenki, każdy uczeń miał przed sobą małe klawisze z drewna, jeden grał na prawdziwym pianinie, a reszta na tych klawiszach. Sam minister nauki przyszedł zobaczyć ten wynalazek i mama dostała list pochwalny za swój system edukacji. Rodzice starali się znaleźć kontakt do kogoś w urzędzie, kto pomoże im w kwestii wyjazdu do Izraela. Mama wierzyła, że numer „13” jest jej szczęśliwym. Kiedy śniła o swojej mamie, była przekonana, że kolejny dzień będzie dla niej szczęśliwy. Po pewnej nocy, kiedy śniła o swojej matce, wysłano ją do jakiegoś ważnego dyrektora i kiedy zobaczyła, że na drzwiach jego gabinetu jest numer „13”, wiedziała, że teraz dostanie pozwolenie na wyjazd. I tak też się stało.
Dostaliśmy pozwolenie na wyjazd z Polski. Na jego podstawie otrzymaliśmy paszporty (jednorazowe), zaczęliśmy się pakować i przygotowywać do wyjazdu. Ale nie było to łatwe. Rodzicom powiedziano, że nie ma czym ich przetransportować, ponieważ w podobnej sytuacji było ponad dwadzieścia rodzin. Zwrócili się o pomoc do konsula izraelskiego. Po wielu wizytach w różnych biurach oświadczył nam, że jest tylko jedna możliwość wyjazdu: zakup w urzędzie kolei sypialnego wagonu, który kosztował 12000 dolarów. W tamtym czasie była to ogromna suma. Po negocjacjach opuścili cenę, a różne filantropijne organizacje zebrały 2 tysiące dolarów. Rodzice mieli pieniądze ze sprzedaży mieszkania i części hotelu. Dali 8 tysięcy dolarów, a resztę zebrały rodziny, które z nami jechały. Wagon został zapisany na własność rodziców. Przyłączono ten wagon do pociągu, który jechał na południe. To było 23 sierpnia 1952 roku. W połowie drogi do Czechosłowacji, na jednej ze stacji, wagon przestawiono na boczną linię i dyrektor stacji powiedział, że nie wie, kiedy pociąg będzie mógł jechać dalej. Rodzice zrozumieli, że trzeba zapłacić. Po drodze były jeszcze inne stacje, na których trzeba było płacić, w końcu przejechaliśmy granicę z Czechosłowacja. Wagon dołączono do pociągu, który jechał do Wiednia w Austrii. Tam czekali na nas ludzie z izraelskiego urzędu imigracyjnego, którzy powiedzieli nam, że teraz jedziemy prosto do portu w Neapolu we Włoszech i stamtąd statkiem do Hajfy. Pytali się, co mają zrobić z wagonem i rodzice postanowili przekazać go jako darowiznę, aby służył innym emigrantom. Przybyliśmy do Izraela statkiem, który nazywał się „Artza”. 31 sierpnia 1952 roku zeszliśmy na brzeg jako pełnoprawni obywatele Izraela. Ojciec ukląkł i pocałował ziemię, bo jego sen i marzenie stało się faktem. Ze łzami w oczach powiedział nam: „Rodzino, my teraz jesteśmy w ojczyźnie. Przed wiekami dostaliśmy ten kraj od Boga i tu zostaniemy na zawsze”. Nie przyjechaliśmy legalnym transportem emigracyjnym, dlatego nikt nie wiedział o naszym przyjeździe. Nowych emigrantów umieszczano w miejscach, gdzie były namioty, aż do czasu wybudowania im domów. Nas umieszczono niedaleko Hajfy, gdzie zamiast namiotów były blaszane domki. Zimą warunki byłyby dobre, lecz my przyjechaliśmy latem i słońce tak rozgrzewało blachę, że nie można było tam wejść. Wszyscy siedzieli na ulicy i czekali na nadejście nocy. Ojciec miał zawsze dobre pomysły. Wziął kilka prześcieradeł, namoczył je wodą, położył na dachu. Woda parowała i dach się ochładzał. Ojciec przyłączył gumową rurę do kranu i zmoczył kolejne prześcieradła. Wkrótce wszystkie domki były nimi przykryte. Po tygodniu nasza rodzina dowiedziała się, że jesteśmy w Izraelu i przyjechała zabrać nas do swojego domu w Netanji. To była rodzina Sztabholc (ojca). Matka, syn doktor z żoną i dwaj synowie. Sztabholc był komendantem policji we Lwowie. Był tam wielki pogrom Żydów i jego także zamordowano. Doktor Sztabholc pomógł nam się urządzić. Ojciec musiał zdać egzaminy, aby otrzymać pozwolenie na pracę jako doktor. Kiedy przyszedł na egzamin do szpitala okazało się, że egzaminatorzy to jego dawni uczniowie. Nie chcieli go egzaminować, lecz ojciec nie wyraził na to zgody i poprosił, by pozwolono mu przeprowadzić operację. Po operacji powiedziano mu, że pozwolenie czeka na niego u sekretarki. Ojciec zaczął pracować i za pierwszą wypłatę wynajęliśmy mieszkanie niedaleko rodziny. Siostra mamy z Kanady kupiła pianino i przesłała je do Izraela, aby mama mogła zacząć pracować. W Izraelu wszystko dla nas było nowe, nie znaliśmy języka, dziwnych liter, trzeba było pisać z prawej strony na lewą. Pomału zaczęliśmy się uczyć, ja w szkole, rodzice na kursach.
W małych miastach na peryferiach brakowało lekarzy. Ojciec miał szeroki wybór miejsca pracy, ale ponieważ był patriotą, chciał pracować tam, gdzie brakowało medyków. Wysłano go do miasteczka Afula i do pracy musiał jeździć dwoma autobusami prawie dwie godziny, nieraz na stojąco. Lekarze zwrócili się do dyrekcji komunikacji z prośbą o specjalną kartę dla ojca, z którą mógł wchodzić do autobusu bez kolejki, a kierowcy zapewniali mu miejsce siedzące. W tygodniu pracował w miejscowej lecznicy, dwa dni jeździł do okolicznych wiosek i kibuców i tam leczył ludzi, jeden dzień operował w miejscowym szpitalu.
Po prawie roku przyszedł do nas starszy człowiek, który nazywał się Mejerson i opowiedział mamie, że uczył się u jej dziadka rabina. Był bardzo dobrym uczniem, a zawsze tacy uczniowie mieszkali w domu rabina jakby byli jego rodziną (3-4 lata). Chciał teraz się odwdzięczyć. Przez 25 lat był merem miasta Hadera i miał dla naszej rodziny bardzo dobre i tanie mieszkanie w centrum. Rodzice zgodzili się, ponieważ z tego miasta ojciec mógł dojeżdżać do pracy tylko jednym autobusem. Mama dawała lekcje pianina, a ja jeszcze rok uczyłem się w szkole.
Na koniec roku szkolnego trzeba było postanowić, co dalej. Mama chciała, żebym poszedł do gimnazjum, a potem na uniwersytet. Syn naszego sąsiada, też lekarza, powiedział mi, że zapisał się do morskiej szkoły. Sąsiad powiedział ojcu, że szkoła jest na bardzo wysokim poziomie i ma najlepszych nauczycieli. Jest tam reżim żołnierski, na uczniów mówi się kadeci, kończąc szkołę uczniowie otrzymują rangę oficera morskiego oraz dyplom, z którym mogą dostać się na każdy uniwersytet albo technikum bez egzaminów. Żeby dostać się do tej szkoły, trzeba przejść bardzo ciężkie egzaminy. Rodzice o tym rozmawiali, a ojciec wiedział, jak bardzo lubię łódki. Postanowił, że zapiszą mnie do gimnazjum i poślą też na egzaminy, na pewno ich nie zdam, a ich sumienie będzie czyste. Przy zapisie okazało się, że jest już 180 chętnych. Bardzo pilnie się uczyłem, bo chciałem zdać. Egzaminy były naprawdę ciężkie i trwały trzy dni. Byliśmy pewni, że przyjmą tylko najlepszych i że mnie między nimi nie będzie. Byliśmy prawie pewni, bo minął ponad tydzień bez odpowiedzi. I wtedy przyszedł oficjalny list, że zostałem przyjęty jako kadet do Oficerskiej Morskiej Szkoły.
Tak przeszedł rok. Ojciec dostał pracę w naszym mieście Hadera. Skończyły się jazdy autobusami i jeepem. Pięć dni pracował w miejscowej klinice, jeden dzień robił operacje w Hajfie. Po dwóch latach, kiedy byłem w trzeciej klasie, powiedziano mi, że telefonowała mama, że ojciec źle się czuje i żebym przyjechał do domu. Kiedy przyjechałem do domu i zobaczyłem twarz mamy, zrozumiałem, że coś jest nie w porządku. Mama ze łzami powiedziała, że ojciec wrócił z pracy i położył się odpocząć. Kiedy się nie obudził, ona zawołała jego kolegów lekarzy i oni próbowali robić, co tylko mogli, ale nic nie pomogło. Ojciec dostał udaru mózgu i zmarł. Wszedłem do pokoju, w którym leżał, i całusem pożegnałem się z moim kochanym ojcem. To było 13 marca 1957 roku. Ojciec miał 57 lat. Następnego dnia, kiedy wstałem, mama powiedziała mi, żebym poszedł umyć głowę, bo coś białego z prawej strony przyczepiło mi się do włosów. Okazało się, że cały pas włosów zrobił się siwy.
Z czasem mama poznała siostrę naszego pierwszego prezydenta Wajcmana, która była dyrektorem konserwatorium. Zaprzyjaźniły się i mama prowadziła oddział tego konserwatorium w Haderze. Dla swoich uczniów urządzała bardzo popularne koncerty i tak pracowała do końca. Zmarła 14 maja 1997 roku. Dożyła 95 lat.
Ukończyłem the Israeli Nautical Collage ze stopniem trzeciego oficera. Pracowałem dla izraelskiej międzynarodowej firmy przewozowej Zim Integrated Shipping Services Ltd. Przez wiele lat nawigowałem wszystkimi rodzajami statków, potem wyspecjalizowałem się w tankowcach, wreszcie tankowcach VLCC, które mogą przewieźć nawet 200-300 tysięcy ton ropy. W międzyczasie zrobiłem studia licencjackie i magisterskie na uniwersytecie w Hajfie i doktorat w Stanach. W tym czasie byłem jednym z 10 aktywnych w służbie kapitanów z doktoratem na świecie. Następnie zostałem komodorem będącym zwierzchnikiem wszystkich kapitanów załóg i statków firmy ZIM. Służyłem w marynarce izraelskiej i przeszedłem na emeryturę w stopniu komandora podporucznika. Napisałem 345-stronicową książkę – historię moją i mojej rodziny, zatytułowaną „Naziści, piraci i gentelmeni floty”, która została bardzo dobrze przyjęta (otrzymałem wiele listów gratulacyjnych od kapitanów, oficerów i generałów marynarki wojennej).
Teraz na emeryturze jestem wolontariuszem wielu instytucji (policja, Muzeum Marynarki Wojennej). Jako dobry emeryt, jestem w domu z żoną, którą każdy mężczyzna chciałby mieć. Naprawiam wszystko w domu i zajmuję się ogródkiem. Nieraz odwiedzają mnie koledzy kapitanowie, siedzimy z buteleczką dobrego koniaku i wspominamy przygody z morza. Pierwszy toast jest za zdrowie małych statków (bo duże dają sobie radę). A potem norweski toast „za moje zdrowie, twoje i za zdrowie wszystkich pięknych kobiet”.
Zvi Mariański